Przez długi czas tkwiła ta perełka w stosie zaległości do nadrobienia, aż wreszcie nadeszła odpowiednia chwila na jej odkrycie i wniknięcie w dzikie, pierwotne rejony egzotycznego bluesa.
Pył, pustkowia, tajemnicze kaniony, rwące rzeki, bezchmurne niebo, tumany kurzu i płynące w upale ociężałe powietrze kowbojskiej Ameryki to pierwszy krajobraz tworzony przez wyobraźnię po uruchomieniu płyty. Charakterystyczne szarpanie gitarowych strun przenosi w westernowe klimaty, a głos Jamesa, lekko tajemniczy, brudny i szepczący, buduje nastrój podekscytowania i budzącego się zewu przygody w poszukiwaniu muzycznego El Dorado. Na drodze do celu niespodziewanie pojawiają się afrykańskie brzmienia rodem z plemiennych tradycji malijskich Wassoulou, które czarują słuchacza – wędrowca na tyle skutecznie, że ulega szamańskim dźwiękom i chwyta za amerykańską harmonijkę, by dopełnić obrzędu. Tym samym powraca do afrykańskich źródeł czystego bluesa, odkrywając duchowy wymiar przygody.
„Calabash Blues” to album najeżony mistyczną magią Czarnego Lądu i jednocześnie przesiąknięty urokiem Dzikiego Zachodu. Ma się ochotę chwycić plecak, dosiąść konia i odjechać w kierunku tego, co nieznane, niebezpieczne i fascynujące. Nie wyłączając piwa i tabaki w pierwszym lepszym Saloonie.
Markus James „Calabash Blues”
Magda Kotowska
Toż to jest muzyka niezwykła i przednia! Ach dzięki Ci za polecenie jej.
Ach, cała przyjemność po obopólnej stronie! 😉 Dziękować to trzeba by Portugalii 🙂