Archiwa tagu: Tlen

Zwyczajność triumfuje – konkurs Nowe Horyzonty 2010

Postawiłam w tym roku na Międzynarodowy Konkurs Nowe Horyzonty. Po rozkoszach typu „Tlen” czy „Burrowing” liczyłam na dosłowną powtórkę z rozrywki. Niestety, wyszło na to, że nic dwa razy się nie zdarza. Co więcej, jestem oficjalnie obrażona na intuicję, która wyprowadziła mnie w pole rozczarowań i niedosytu. A może po prostu nadoczekiwałam?

reż. Veiko Õunpuu / Estonia, Finlandia, Szwecja 2009

Pierwszym niespełnieniem okazało się „Kuszenie świętego Tonu”, choć tu przynajmniej warstwa wizualno-dźwiękowa zaspokajała kinematograficzny apetyt. Chwilę później doświadczyłam dotkliwej niestrawności, gdy przyszło mi zmierzyć się twarzą w ekran z „Trash Humpers” – najbardziej zdziwaczałym wytworem reżyserskiej wyobraźni i potrzeby kreacji. Nadal wątpię, by Korine miał cokolwiek do przekazania, ale uważam, że film powinien był zostać zaprezentowany w innym cyklu, najlepiej dotyczącym sztuki. Z góry wiązałoby się to z większa tolerancją w odbiorze i zminimalizowałoby dyskredytację tego filmu. Bo chyba nie chodziło o to, by po seansie każdy kosz na śmieci kojarzył się z bandą odrażających kopulantów?

Dawki ulgi doznałam przy okazji „Amer” – świetnie rokującego obrazu, który z czasem znudził swoją formą. Niewątpliwie należał jednak do perełek, choćby pod względem przyjętej, starodawnej konwencji, genialnych zdjęć i ujęć oraz wszechobecnej gry zmysłów skupionych wokół strachu i erotyzmu. Po „Amer” przestałam już nadoczekiwać i pogodziłam się z niskawym poziomem konkursu, dzięki czemu nie podłamała mnie „Paszcza wilka” i nie załamał „Podróżuję, bo muszę, wracam, bo cię kocham”. O ile pierwszy z nich, pomimo dominującej poetyckości, rozwijał jakiś kłębek fabuły doprawiony humorem, o tyle portugalskie kino drogi nie wiązało się z żadną wartościową emocją, począwszy od strony wizualnej, a skończywszy na przesłaniu, którego, zawsze szukam, a tu nie znalazłam.

„Mama” reż. Nikolay i Yelena Renard, Rosja 2010

Sytuację uratowała w międzyczasie „Mama” – konwencja minimalizmu miała tu przynajmniej swoje uzasadnienie. Spokojna i nudna rutyna doskonale odzwierciedliła relacje między otyłym synem a nadopiekuńczą matką, której miłość ważyła za dużo. Wszystko bez słów, zbędnych decybeli i ognistych form ekspresji, a jednak niezwykle wymownie. Po seansie byłam przekonana, że już nic lepszego mnie nie spotka, ale na szczęście się pomyliłam.

„Zwyczajna historia” reż. Anocha Suwichakornpong Tajlandia 2009

„Zwyczajna historia” okazała się swoistym zbawieniem, autentycznym ratunkiem dla kinematograficznego ducha, który już zamierzał opuścić moje ciało, by dekadencko żulić się w knajpie. Film tajskiej reżyserki Anochy podbił moje serce. Jego prostota i zwyczajność przeplatały się z symbolicznymi obrazami żywiołowego kosmosu, poezją myśli i progresywnymi dźwiękami, doprawionymi eterycznym shoegaze. Reżyserka na spotkaniu wspomniała, że jej obraz zawierał sporo odniesień do polityki i podziału społecznego w Tajlandii, jednak trudno było to wychwycić. Dla mnie „Zwyczajna historia” to po prostu wzruszająca opowieść o przyjaźni, a także metafora ponownych narodzin ducha i ciała. Przede wszystkim jednak stanowi zgrabny mariaż pięknej prostoty, poezji, ludzkich wartości, genialnej muzyki i kosmicznej symboliki, która zostawia pożądane znaki zapytania.

Reszty filmów konkursowych nie widziałam, więcej rozczarowań nie pamiętam. Wierzę, że przyszłoroczny zestaw będzie lepszy (ten mógłby wejść do cyklu „Shit year”). Jak to mówią: nadzieja umiera ostatnia – dziś doliną, jutro górą!

Na koniec ułamek dźwiękowego odlotu. I am Ying zespołu Furniture, który słychać w „Zwyczajnej historii”.

Międzynarodowy Konkurs Nowe Horyzonty 2010

Magda Kotowska

npdst. notki własnej z Filmaster.pl

TLEN. Płuca tańczą – człowiek oddycha!

„W każdym człowieku są dwaj tancerze: prawe płuco i lewe płuco. Kiedy płuca tańczą, człowiek otrzymuje tlen.  Jeśli wziąć łopatę i uderzyć nią w okolice płuc, to tańczyć przestają i odcinają tlen”.

Czym jest tlen? Miłością, w imię której zabijamy, bo bez tlenu nie da się żyć. Miłość trwa, gdy dwie istoty oddychają tym samym powietrzem; w przeciwnym razie w miejsce miłowania pojawia się nienawiść i potrzeba unicestwiania lub zapomnienia. Miłość to priorytet ludzkiego bytu. To cel, sens, tlen. Walczymy z miłości i zabijamy z miłości, by wyeliminować tych, których płuca „nie tańczą” i pozbawiają człowieka odżywczego tlenu. W imię trzeciej cnoty wywołujemy wojny. Miłość płynie z wiary, ale jeśli chodzi o wiarę, to generalnie Bóg jest tylko w niedzielę, a że dzisiaj czwartek, to Boga jeszcze nie ma. A może dzieje się to wszystko, bo nie usłyszeliśmy piątego przykazania?

Wyrypajew niezwykle sprawnie przeciwstawia sobie antagonistyczne wartości determinujące życie człowieka. Prowadzi widza ścieżką poszukiwania miłości, która daleka jest od idylli, bo o ile działa człowiek w imię trzeciej cnoty, to skutkiem tej aktywności jest ból psychiczny, a nawet śmierć. Film udowadnia gorzki paradoks dotyczący genezy zła. Okazuje się, że to miłość –  gloryfikowana w religiach – jest źródłem agresji, natchnieniem do unicestwiania inności w manicheistycznym świecie. Zakochany Sańka z małego, prowincjonalnego miasteczka i islamski fundamentalista kierują się tą samą miłością. Przykazania dekalogu nie sprawdzają się w rzeczywistości, pogrążonej w konsumpcji, zagłuszonej hałaśliwym chaosem, niezrozumieniem aksjologicznych przesłań i zniewolonej dualistycznym podziałem na dobro i zło.

Wymowa filmu jest gorzka, ale sam obraz przykrym nie jest. To niezmiernie przyjemne doświadczenie – uczta dla oka i rozkosz dla ucha. Wyrypajew ilustruje poszczególne nakazy moralne odrębną piosenką i teledyskiem, zgrabnie oddziałując słowem i obrazem jednocześnie.  Całość osadzona jest w konwencji hiphopowej, która z założenia melorecytuje o paradoksach rządzących światem. W rolach głównych piękna żona Wyrypajewa – Karolina Gruszka i świetny rosyjski aktor – Aleksiej Filimonow. Film jest dynamiczny, barwny, rytmiczny, wysmakowany wizualnie, tragikomiczny i emocjonalny, a muzyka uzależnia. Podobnie jak tlen. Estetyczne szaleństwo pozostawia widza w stanie emocjonalnego rozbuchania i lekkiej hipnozy (podtrzymywanej przez mantrę, która towarzyszy napisom końcowym). Nie dziwi nagroda publiczności podczas ENH 2009.

Widziałam „Tlen” dwa razy i nadal czuję niedosyt. Oficjalna premiera w lutym. Do zobaczenia w kinie!

„Tlen” reż. Iwan Wyrypajew

Magda Kotowska

Nowe Horyzonty filmu

Po raz kolejny stwierdzić trzeba fakt: wszystko, co dobre szybko się kończy. Po tygodniowej okupacji kina, wnikania w poszczególne wątki obcego życia, utożsamiania się z emocjami bohaterów, wdrażania w codzienny rytm kolejek na seans i do toalety, zmagania się z klimatyzacją, dzielenia jednej przestrzeni powietrznej z setką regularnych oddechów, tożsamości odczuwania specyficznego klimatu ekscytującej swojskości, gdy gasną światła i startuje film –  trudno powrócić do szarówki, zmierzyć się z jasnością dnia, nie wspominając o doskwierającym braku wrażeń kinematograficznych.

Tu zbawieniem okazuje się forum dyskusyjne (forum.enh.pl) umożliwiające trwanie w uzależniającym stanie oszołomienia, jednoczące wszystkich, dla których festiwal mógłby się nie kończyć. O tym jak wielkie psychologicznie znaczenie posiada świadczy fakt, że po wyczerpaniu wątków konkretnie filmowych, porusza się tematy dość abstrakcyjne, celowo pobudzające aktywność uczestników, pozwalając tym samym regularnie odrywać się od uciążliwej monotonii obowiązków jednostkowego życia – dalekiej od przestrzeni kina.

Najbardziej satysfakcjonująca jest świadomość, że uczestniczyło się w zjawisku zaawansowanym jakościowo, dalekim od filmowych pop-pomyłek (vel pomyjek) oraz gastronomicznych pop-atrybutów. I o ile skomercjalizowanym (trudno tego uniknąć), to nadal alternatywnym, eliminującym wielbicieli podrzędnych hollywódzkich romansideł. Nawet pojęcie masowości nabiera tu pozytywnego znaczenia, bo frekwencja świadczy przecież o tym, że społeczeństwo pragnie uczestniczyć w Kulturze.

Członkowi tej „masowej elity” nie wypada introwertycznie tłumić spostrzeżeń filmowych, więc poniżej prezentuję listę obowiązkową i obliguję wszystkich fanów odkrywania nowych horyzontów do penetracji rzeczywistości w poszukiwaniu tych dzieł. W konkretnych przypadkach wystarczy stały kontakt z repertuarem filmowym, bo niektóre obrazy wejdą wkrótce do dystrybucji w Polsce.

Guy Maddin – geniusz kreatywności, poczucia humoru i czarno – białej estetyki.


Jego „Piętno na umyśle” totalnie zrewolucjonizowało moją percepcję kina. W filmie imponuje przede wszystkim błyskotliwość, która ujawnia się zarówno w dialogach jak i w abstrakcyjności zdarzeń. Pod przykrywką czarnego humoru skrywa się ludzka potrzeba odnalezienia spokoju i dystansu do zwichrowanej przeszłości, dotarcia do źródeł tytułowego piętna.

Tylko u Maddina tęsknotę po zmarłym ojcu rekompensuje szalejący w kołowrotku chomik, a skutki matriarchatu uznane są za nieśmiertelne , niemożliwe do pokrycia nawet przez dziewiczo białe warstwy farby. Powrót bohatera do latarni morskiej, w której się wychował, niesie za sobą zaskakujące wspomnienia, eskalację wielkich emocji i pragnień, prowadzących do przestępstw, występków, zabójstw i innych patologicznych przejawów miłości i jej siostry – nienawiści.

Już nie o latarni morskiej, ale o potędze rodzinnego grajdołka opowiada Maddin w „Moim Winnipeg” – hipnotyzującej historii przestrzeni z dzieciństwa – miasta sypialni – ukołysanej tajemniczym położeniem na skrzyżowaniu żył wodnych. Tu też powraca motyw matki jako piętna na umyśle (jednego z wielu zresztą) i typowy dla reżysera humor. Wiem, że niektórzy są tym filmem absolutnie zachwyceni. Mnie aż tak nie powalił. Bo o ile rzeczywiście wprowadził mnie w stan sennej hipnozy, to stan ten, skutkiem nocnej pory projekcji, okazał się zbyt głęboki 😉 . Ale już w „Najsmutniejszej muzyce świata” w pełni świadomie zachwycałam się pomysłem na szklane nogi wypełnione piwem i ideą konkursu na najsmutniejszą muzykę świata (w którym Polska wygrała z Niemcami;)). Z maddinowskim stylem trzeba się oswoić. Amputować nadmiary wrażliwości i realizmu, a przyłatać do percepcji abstrakcję i dystans. Wówczas odbiór jego filmów będzie naprawdę przednim doświadczeniem.

Tsai Ming -Liang – mistrz minimalizmu i kino azjatyckie


W jego filmach każdorazowo pojawiają się te same motywy, ujęcia, aktorzy, przestrzenie. Zawsze chodzi o samotność, potrzebę ciepła, miłości, zgubną introwertyczność, inność, nieprzystawalność do świata, głupotę religijnych rytuałów i wierzeń. Taka powtarzalność może nudzić i dziwić, ale okazuje się, że wszystko to składa się na swojskość, której widz od kolejnych jego filmów oczekuje. Poza tym, powielające się symboliczne sceny nabierają znaczenia w poszczególnych projekcjach. Odbiorca zaczyna je rozumieć i doceniać ich alegoryczną trafność. Typowe dla Tsaia jest też niesięniedzianie, częstsze w przypadku nowszych dzieł, wieczne ujęcia, przydługie sceny. Można się tym nużącym, na co dzień wywołującym irytację, zjawiskiem zauroczyć i potraktować jako remedium na stałą towarzyszkę życia – niecierpliwość.

Ostrzec muszę od razu przed rozpoczynaniem przygody z Tsaiem od jego najnowszego filmu pt. „Twarz” –  obrazu zrealizowanego na prośbę Luwru, inaugurującego cykl filmów muzealnych. Może właśnie skutkiem artystycznego charakteru zleceniodawcy reżyser zarzucił uwielbiany, skromny minimalizm na rzecz totalnie abstrakcyjnego, przestylizowanego, niezrozumiałego kina. Nawet estetyczne piękno scen i bohaterów nie jest w stanie uratować tego filmu. Tym bardziej warto skupić się na wcześniejszych dokonaniach, choćby „Buntownikach neonowego boga” – z dość wartką akcją czy na projekcji „Która tam jest godzina”, obfitującej w wątki paryskie.

W ramach poznawania kina azjatyckiego polecić wypada również „Nimfę” Pen-Eka Ratanaruanga – obraz nasycony silnymi emocjami, erotyzmem. Uwagę przykuwa jego oniryczny, baśniowy charakter, atmosfera dusznej eteryczności. Ciekawe jest, że właściwym protagonistą w filmie jest drzewo – tajski symbol kobiecej duszy, posiadający tajemniczą moc uwodzenia, jednocześnie kojarzony ze spełnieniem i emocjonalnym niebem. Tu też mamy do czynienia z minimalizmem, co skutkuje wyostrzeniem zmysłów i wrażliwością na najcichszy oddech (w filmie pobudzająco głośny ).

Tyle z retrospektyw. Pora poroztkliwiać się nad obrazami, które publiczność w Polsce będzie miała szansę zobaczyć.

„Tlen” Iwana Wyrypajewa – nagroda publiczności


Nagroda oznacza, że film ma zapewnioną dystrybucję w naszym kraju, pomimo wątpliwości samego reżysera, który obawiał się niezrozumienia filmu skutkiem braku dubbingu. A dubbing jest zbędny! Więcej. On jest niepożądany. W związku tym, że film nakręcono w formie kilkunastu teledysków z powtarzającymi się refrenami, widz nie ma żadnej trudności z jednoczesnym czytaniem napisów, słuchaniem piosenek w rdzennym języku rosyjskim i obserwowaniem poszczególnych scen, a nawet dostrzeganiem ich symboliki i metaforyczności. Całość jest dynamiczna, wymowna i bardzo emocjonalna, tytułowy tlen porównywany natomiast do miłości bliskiej nienawiści (popularny motyw na tegorocznym ENH). Okazuje się, że tlenem też można się zatruć. Na zachętę dodam, że jedną z głównych ról gra nasza rodaczka – Karolina Gruszka.

„Głód” Steve’a McQueenazwycięzca Międzynarodowego Konkursu ENH


To reżyserski debiut doskonały. Film zobrazowuje bolesną drogę do wolności irlandzkich bojowników IRA, wiodącą przez więzienne upokorzenie, regularne naruszanie zasad człowieczeństwa, zwalczanie godności jednostki i epatowanie nieludzkim okrucieństwem przez angielskie służby więzienne aż po śmierć głodową. McQueen przedstawia dramat ludzi honoru, ich wielką determinację w walce o tożsamość, szacunek i przynajmniej ideologiczną niepodległość. Kluczem do zrozumienia kontrowersyjnych metod perswazji więźniów było tu skupienie się na problemie idei w ogóle, ludzkiej godności i patriotyzmu. Człowiekowi, któremu obca jest kwestia walki o wyzwolenie trudno wyobrazić sobie, że honor, ojczyzna i wolność mogą być cenniejsze niż życie. Wbrew pozorom te pojęcia nigdy się nie zdewaluują. W sytuacji zagrożenia zawsze wracają do mentalnego słownika.

O tym przypomina „Głód”, a ja przypominam, by nie zapomnieć o „Głodzie”.

„Każdy myśli swoje” Henrika Hellströma i Fredrika Wenzela – szwedzki hołd Naturze, także ludzkiej


To jedna z pozycji konkursowych. Film o tyle oryginalny, że prezentując grę aktorów – amatorów i mając do dyspozycji bardzo niewielki budżet,  reżyserom udało się tą skromnością trafić do widza, a nawet go zauroczyć. To obraz nakręcony w hołdzie przyrodzie, przywracający moc i prawo bytu wewnętrznym instynktom, inności, aspołeczności, przypominający za Thoreau o prawdziwej naturze człowieka, którego pierwotnym środowiskiem życia nie jest przecież betonowy plac czy supermarket a do obowiązków nie należy dobra zabawa na imieninach ciotki. Ludzka jednostka przypisana jest do leśnych łąk, prastarych drzew i to z nich czerpie energię i spokój, dzięki nim osiąga harmonię. Film wzbogacony jest przepiękną muzyką Erike Nockssona (www.myspace.com/erikenocksson).

„$9.99”, czyli cena sensu życia


Obraz to wartościowy, bo celnie uderza w głupotę współczesnego świata. Wymowna jest już pierwsza scena z biedakiem, który prosi o dolara na kawę i spotyka się z zaskakującą reakcją biznesmana, który w ostatniej chwili rezygnuje z ludzkiego odruchu, bo zapala się w nim lampka „Uwaga, to manipulacja. Nie pozwól zrobić z siebie ofiary”. To doskonała parodia modnych i popularnych szkoleń, kursów, treningów asertywności, bez których dzisiaj człowiek podobno sobie nie poradzi. Pojawia się również motyw ślepego uwielbienia dla totalnego bezwłosia i bezkości jako zobrazowanie smutnego trendu metro, zatracania naturalności, żałosnego poddaństwa utopii gładkości życia i próżności, ulegania obsesji wiecznej młodości i nieskazitelności aparycyjnej. W filmie poruszona jest też kwestia samotności i bezużyteczności wieku starczego oraz powszechny problem wiecznego chłopca i pragmatycznej kobiety, a to i tak nie wszystko, bo przecież motywem przewodnim jest pytanie o sens życia. I po odpowiedź na nie warto iść do kina.

Aha, to animacja, w dodatku na podstawie prozy Kereta, więc jest zabawnie. Do sprawdzenia.

Era Nowe Horyzonty 2009

Magda Kotowska