Archiwa tagu: jazz

The Brandt Brauer Frick Ensemble feat. Emika „Pretend”

Bardzo ciekawa wersja utworu Emiki nagrana razem z, właśnie przeze mnie poznanym i polubionym (rytm! energia! trans i awangarda!) The Brandt Brauer Frick Ensamble. Takie rzeczy tylko w Niemczech. Jest tu własnie to, co tak uwielbiam w drezneńskich zespołach jazzowych na Krokus Jazz Festival.

The Brandt Brauer Frick Ensemble feat. Emika – Pretend (Official) !K7 from K7 Records on Vimeo.

Joachim Mencel Trio – Mystic Call

Bardzo przyjemny jazz. Czy potrzeba więcej?

Jeśli potrzeba, to jeszcze solo Joachim Mencel na lirze korbowej. Ach!

Kate Davis – „Crazy in Love”

Kate Davis, młoda (rocznik ’91!) jazzująca kontrabasistka i piosenkarka, która nagrała już trzy albumy (w tym jeden koncertowy) uświadomiła mi, jak duży potencjał ma piosenka Beyonce, którą kiedyś katowano nas z każdego głośnika na ziemi. Jak słucham tego coveru, to myślę sobie, że aż się prosił o wersję jazzową w glenomillerowym stylu z tak świetnymi solówkami kontrabasu. A uświadamiając mi to, pokazała też, jak duży potencjał ma ona sama. Myślę, że warto zapamiętać to nazwisko.

Kate Davis w sieci

Alina Orlova „LRT Opus Ore”

Alina Orlova

Przyjemnostki mam dla Was dzisiaj. Zapis koncertu Aliny Orlovej z kwietnia 2013. Dawno, dawno jej nie słuchałem, a chwila przypomnienia wystarczyła, by wciąż być zachwyconym. Ta lekkość, charyzma jazzowej pieśniarki, klasycznie zagrane piosenki, żywe, mocne melodie. Ale za to często inne wersje niż w oryginale. Czasem mi trochę brzmi jak Gaba Kulka, ale głos ma jednak charakterystyczny i swój z całą pewnością. I miło, że wciąż nie śpiewa wyłącznie po angielsku, bo kto by inaczej poznał, że pochodzi z Litwy? Muszę przyznać, że mocno się rozwinęła od czasów debiutanckiej płyty „Laukinis šuo dingo”, swoją drogą świetnej – wyraźnie scena to jej żywioł, jest daleko stąd, w swoim świecie, to widać na twarzy. No a jaka ładna ta Alina! Ach!

Fire! – „Whoud I Whip (Without Noticing)”

A dziś jazz. Norweski. Właściwie free jazz, a według internetowej literatury jeszcze psychodeliczny rock, awangardowy jazz, noise, czy nawet krautrock. Mocno potłuczony i poszarpany, zawadiacki i charczący. Z polecenia Nakręcaczki, której odpowiedziałem tak (zacytuję, bo stanowi to niejako recenzję): „Tu jest wszystko, co lubię w jazzie: wyraźny, powtarzający się, wręcz taki pierwotny rytm, mrok i najlepsze stany czerni, optymalny poziom awangardy i skrzeczący saksofon, przeciwieństwo tego pierdzącego, pościelowego. Ogień!”

Do tego dodać, że założycielem jest (niezastąpiona Nakręcaczka poleca i informuje) Mats Gustafsson, który ma dyskografię nie do spamiętania i działał w niezliczonej ilości zespołów (do poczytania tu), w tym w niezłym Zu (ten akurat znam i wiem, co piszę). Tak, to zespół taki w kierunku gust Kostasa Georgakopulosa od festiwalu Avant Art, a i kojarzył mi się trochę też z jego Kostas New Progrram.

Czuwajcie, 13 października w Krakowie! A ja zabieram się za całą płytę, do której ten utwór już mnie gorąco zaprasza.

Jazz is not dead!

Pamiętam, jak rok temu, zdenerwowany koncertem pana Muniaka w ramach jeleniogórskiego Krokus Jazz Festiwal, musiałem dać temu upust właśnie na Dzienniku Nakręcaczy. Wtedy też napomknąłem, że nadziei jednak nie tracę i kieruję swą uwagę raczej w stronę przesłuchań konkursowych. I cóż, rok minął, kolejny Festiwal dobiegł końca i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że decyzji nie żałuję.

Po wysłuchaniu tych wszystkich młodych zespołów nie można nie stwierdzić, że to raczej „Yes-Future Generation”, przed którą wciąż stoi wiele do okrycia, choć wydawałoby się, że ponad stulatek jazz powinien już dawno umrzeć śmiercią naturalną. Sposób prezentowania Wam owych muzyków mam nieco utrudniony, nie wszyscy posiadają swoje strony (właściwie głównie konta na Myspace), ale samo zaznaczenie nazwisk to już coś, może kiedyś się pojawią w Waszym mieście lub przynajmniej w Internecie. Druga sprawa jest taka, że właściwie wszyscy byli świetni, więc koniec końców podam pewnie nazwy wszystkich, ale o kilku coś więcej się postaram napisać. Nie wspomnę za to o Leszku Możdżerze czy sekstecie Włodzimierza Nahornego, którzy byli gwiazdami tej edycji Krokusa, a na których to koncertach nie byłem. Ale, co mnie wcale nie dziwi, były podobno świetne. Również nie byłem też na koncertach wieczornych, kwintetu Tomka Grochota, Inner Spacer ani KRAN, ale wymieniam, bo nimi też na pewno warto się zainteresować.

Jeśli miałbym dawać swoje typy, kto według mnie powinien wygrać, to byłoby to wielkie wyzwanie – tak dużo było świetnych wykonawców. Chwała więc jury, że udało im się, pośród takiego bogactwa rodzajów jazzu i podejścia do grania czy śpiewania, wybrać tych najlepszych. Wygrał zespół Iwona Kmiecik Quartet, który zaskoczył mnie tym, że śpiewany jazz może być tak dobry (nie jestem jego miłośnikiem). Zresztą takich zaskoczeń było więcej. Pani Iwona śpiewała bardziej w kierunku standardów jazzowych, podobnie jak dobry Jazy Horze, a tu często można popaść w nudną manierę. Jednak nic z tych rzeczy. Fenomenalne było Anne Munke Trio, którego wokalistka o potężnym głosie śpiewała nawet, jakby zupełnie bez wysiłku, utwór… tylko z towarzyszeniem kontrabasu. Zachwycił mnie też Małgorzata Hutek/Witold Janiak Quartet wykonujący pieśni Chopina z dużą ilością scatu w nieco psychodelicznym klimacie. Obiecująca zresztą była też, wyróżniona nagrodą specjalną i warsztatami jazzowymi Marcelina Bienkiewicz z Jeleniej Góry. Gorzej, że jej zespół Jazz Avenue JG już tak świetny nie był.

Ale tak naprawdę jazz, jaki uwielbiam (nie umiem, nie mając odpowiedniej wiedzy, go określić inaczej jak czarny i czarno-biały) grali Rafał Rokicki Trio, Kuba Płużek Zgwintet (tak, taka jest nazwa) i Jana Bezek Trio. Klasyczne instrumentarium fortepian – kontrabas (lub bas) – perkusja i klimat!

Świetnie grały także zespoły bardziej rozrywkowe; żywiołowy Fusion Generation Project, otwierający Double Decker, czy nawet trochę chaotyczny Freeway Quintet. Dobry, choć trochę nudnawy, był Jan Malucha Quartet, a drezdeńskie Trio Axion genialnie pokazało połączenie jazzu z rockiem progresywnym, zdobywając drugie miejsce.

Nie umiem uniknąć w tekście chaosu, poziom bowiem był tak wysoki, że trudno jest stopniować. Nie pozostaje Wam więc, Drodzy Czytelnicy, nic innego, jak tylko sprawdzać te międzynarodowe towarzystwo i cieszyć się, że jazz wciąż żyje i ma się całkiem dobrze. A za rok zapraszam do Jeleniej Góry na XI Krokus Jazz Festiwal i kolejny Powiew Młodego Jazzu.

Powiew Młodego Jazzu, X Krokus Jazz Festiwal 2010

Jakub Knoll

Muzyczne struktury

Połamane, narkotyczne bity, gęsty klimat ciemnych, niebezpiecznych miejskich uliczek, muzyka jak ciężka kurtyna zwalająca się na głowę. Struktury Starsplanesandcircles do przyjemnych nie należą, ale bać się ich jest wspaniale.

Grupa to jednorazowy w założeniu wybryk (zobaczymy, czy faktycznie takim pozostanie) Tomasza Mądrego, który stworzył podwaliny utworów, po czym poprosił o ich rozwinięcie twórców związanych na co dzień z innymi grupami: Kostasa Georgakopulosa (Kostas New Progrram), Dominika Strycharskiego (Pulsarus, Kostas), Macieja Miechowicza (Kostas, Neuma), Macieja Janasa (Ketha), Krzysztofa Leonarda (Denab, Pro-Creation) i Łukasza Myszkowskiego (In, Ostrov). Bardzo różnorodny, przez to dosyć chaotyczny, raz idący w stronę industrialu, raz islandzkiego Múm, czy też w końcu przypominający klimat filmów Davida Lyncha. Klimatu dodają jeszcze świetne oniryczne zdjęcia z okładki Agnieszki Zwary oraz minimalistyczna grafika.

Miesza się więc elektronika z ambientem, eksperymentalnym, progresywnym rockiem, zahaczając o elementy metalu. Muzyka jest jak spotkanie z szaleńcem –  spazmatyczne ataki kończą spokojne, choć niepokojące muzyczne pejzaże. Wszystko to bardzo przyjemne i nastrojowe, tylko trochę nie trzyma się kupy, nie obrasta jakiegoś wspólnego kręgosłupa, nie wytycza jasnej ścieżki (ale czy też zawsze musi?). Tym bardziej, że płyta trwa niecałe 23 minuty. Kończy się tak szybko, że nie zdążymy nawet zadomowić się na obcych nam terenach, zostawiając nas z wielkim niedosytem.

A jednak warto mieć „Structures”. Choćby po to, by puszczać od czasu do czasu ciemnym wieczorem, do wzmocnienia rozmów przy winie i patrzenia w dal, bądź też w ciemnościach pokoju powoli przemierzać odległe krainy. Mam nadzieję, że jednak pełnokrwisty album kiedyś się narodzi.

Starsplanesandcircles „Structures”

Jakub Knoll

PS Wywiad z Tomaszem Mądrym.

Pora radości, pora smutku

Gdy na zewnątrz śnieg skrzypi pod nogami, a wszechobecność świątecznych ozdóbek doprowadza do szaleństwa, warto pokrzepić się w domu gorącą herbatą i nowym albumem Stinga.

Sting dedykował go zimie – swojej ulubionej porze roku. Trzeba przyznać, że oddaje w pełni jej nastrój – kameralny, cichy, pełen refleksji. Statyczny i minimalistyczny, ale pełen majestatu i magiczny. „Zima to pora roku wyobraźni, bardziej niż każda inna dla mnie. Krajobrazy są magicznie przetworzone przez śnieg.”, mówi sam Sting. Nie sposób się z tym nie zgodzić, zima wszak kojarzy się z magiczną krainą Narnią, z duchami, ale i radosnym oczekiwaniem świąt, spotkań rodzinnych, czasu dla siebie i swych myśli. Płyta „If On The Winter’s Night…” idealnie ten nastrój przedstawia.

Można zarzucić autorowi, że poszedł na łatwiznę, znęcony komercjalnym sukcesem, przed świętami wypuszczając muzykę na Boże Narodzenie, pełną kolęd i pastorałek. Tak jednak postąpiliby tylko złośliwcy, bo jakość i oryginalność tej płyty nie pozwalają wierzyć w takie spekulacje. Znajdziemy tu zarówno jazz, typowy przecież dla Stinga, choć tu sprowadzony jedynie do drobnych wtrętów, jak i folk, czyli podstawę świątecznych obrządków. A jest to muzyka różnorodna – pochodząca z rodzimych stron piosenkarza (jak „The Snow It Melts The Soonest” śpiewana w angielskim New Castle upon Tyne), kolęda baskijska i niemiecka, angielska „pieśń żebraków” oraz poemat Roberta Louisa Stevensona (autora „Wyspy skarbów”) z wstawkami w języku gaelic. Niektóre piosenki kojarzą mi się nawet trochę z Dead Can Dance. Także instrumentarium zdradza, że mamy do czynienia z ambitniejszym podejściem do tematu – m.in. gitary, skrzypce, fujarka angielska, harfa, dudy, wiolonczela, ale również trąbka Chrisa Botti. Oprócz tego wiele tu nawiązań do muzyki klasycznej, przywodzących na myśl poprzedni album artysty „Songs From The Labirynth” z muzyką renesansu – pojawiają się bowiem kompozycje Bacha, czy Schuberta. Niezłe to musiało być zaskoczenie, ale i może zawód dla fanów Stinga, mnie natomiast cieszy, że eksperymentuje, nie poddaje się modom i wciąż rozwija. Miło patrzeć na jego obecną karierę po kiepskim „Sacred Love”.

Słuchając tej płyty widzę biel. Wszechogarniającą biel śniegu, który zdecydowanie jest na całej połaci. Widzę drewnianą chatę, w niej ogień w prostym kominku. Słyszę ludzi i ich gędźby (pomoże zdradzać, że to muzyka dobra raczej na tło, ale mi to nie przeszkadza). To muzyka na czas refleksji i wyciszenia, otwarcia uszu na innych.

Sting “If On The Winters Night…”

Kuba Knoll

Matematycy jazzu

Janusz Muniak Quartet

Janusz Muniak to wizjoner! Któż inny jak nie on pokaże Wam całą schematyczność i znudzenie jazzem.

Tak, tak. Jestem na świeżo po koncercie wieczornym drugiego dnia Krokus Jazz Festiwal 2009 w Jeleniej Górze i muszę przyznać, że czegoś takiego się nie spodziewałem. Oto bowiem skład niepozorny: saksofon, fortepian, kontrabas, perkusja, ale za to jaka jakość. Janusz Muniak Quartet wypracowali swój własny styl, który opiera się na pewnym schemacie działań, który zapewnia widzom idealny brak zaskoczenia i emocji. Każdy bowiem utwór (z karygodnymi kilkoma wyjątkami) składa się z następującego algorytmu:

  1. Krótki wstęp samego Muniaka na saksofonie.
  2. Wchodzi cały zespół z głównym tematem.
  3. Muniak schodzi za kulisy – grają sami pianista, basista i perkusista.
  4. Muniak wraca, patrzy trochę na solówkę kontrabasisty.
  5. Muniak zaczyna grać razem z wszystkimi kilka nut.
  6. Muniak co rusz przerywa na chwilę, dając czas perkusiście na półminutowe solówki – około 3-4.
  7. Muniak chwilę gra ze wszystkimi.
  8. Zespół kończy utwór, perkusista szykuje się do ostatecznego uderzenia w talerz, ale musi często rezygnować, bo Muniak jeszcze dłuższą chwilę kończy swoją solówkę.

Czyż to nie jest piękne? Słuchacz, jak ja, nie musi się martwić, co się za chwilę wydarzy, jest na to dokładnie przygotowany już po drugim utworze, kiedy znany jest mu schemat. Nie musi przeżywać muzyki, nie musi uważać, wszystko jest z matematyczną precyzją podane. „16 takich samych utworów”, posłyszałem komentarz pewnej wychodzącej pani. I oto chodzi! Może, co prawda ich 16 nie było, tu przesadziła, ale były takie same. Jak z zabawy w znajdź 5 szczegółów, tyle może różnic było. Oto właśnie rzemieślnicy jazzu, którzy przybywają na miejsce, odrabiają swoje i mogą wrócić do domu, oto jak trzeba grać!

I co martwi trochę, to fakt, że Muniak pozwalał czasem reszcie na pewne wybiegi od utartej drogi, swego rodzaju improwizacyjne fanaberie. Nieładnie Panowie! Nie o to tu chodzi, nie o inicjatywę wszak czy zabawę. Trzeba zagrać i do domu, prosta rzecz. Ale trzeba im wybaczyć, młodość… A powinni posłuchać jak gra profesjonalista, w końcu juror konkursu dla młodych jazzmanów. Może przynajmniej odsieje tych spontanicznych!

Zdecydowanie polecam koncerty Muniaka, tej „ikony polskiego jazzu”, jak piszą o nim organizatorzy. Gwarantuję, że Was nie zaskoczą, a nawet lepiej – będziecie dokładnie mogli określić co się zaraz wydarzy. Niech żyje jazz!

Janusz Muniak Quartet, Krokus Jazz Festiwal

14.11.2009, Jelenia Góra

Kuba Knoll

PS Dobrze, ale teraz już na poważnie. Bo nie może tak być, że Dziennik Nakręcaczy odkręca, więc nadmienię tylko, że załapałem się jeszcze na dwa zespoły konkursowe (w ramach Powiewu Młodego Jazzu) i były świetne! Mroczny, deszczowy Imagination Quartet i genialny, awangardowy i żywiołowy Trio Matar (na pewno jeszcze o nich kiedyś napiszę). Życzę sobie całej wichury takiego jazzu!

Poezja zniszczonego miasta

Nie lubię, jak obdarzone pięknym głosem jazzmanki śpiewają standardy. Wydaje mi się zawsze, że marnują swój talent na wtórną twórczość. Dlatego tym bardziej mnie cieszy album Agi Zaryan „Umiera piękno”, nie dość, że nagrany w starym stylu, to jeszcze po polsku i bardzo polsko, bo o Powstaniu Warszawskim.

Tu muszę od razu nadmienić, że temat Powstania raczej mnie odstrasza, niż zachęca, poprzez przesyt tą tematyką, ale na szczęście zdarzają się świetne wyjątki i to tak różnorodne, jak właśnie pani Zaryan, Lao Che, czy intrygujący projekt Tomasza Bagińskiego „Hardkor 44”. Wielka tu zasługa wspierającego wszystkie powyższe projekty Muzeum Powstania Warszawskiego, odważnego i otwartego. Niemniej jednak, to nie tematyka jest najważniejsza – wiele już razy wzniosły cel próbował przesłonić miałkie wykonanie – co muzyka. A ta jest zachwycająca!

„Umiera piękno”, to album bardzo kameralny, zagrany jedynie na fortepian, kontrabas, perkusja i głos pani Zaryan. Idealne, tradycyjne instrumentarium, a do tego kompozycje pianisty, partnera i wieloletniego współpracownika Agi Zaryan, Michała Tokaja oraz minimalistyczna i świetna wkładka do płyty. Czasem pojawiają się tu także harfa, obój i sekcja smyczków, które dodatkowo podkreślają liryzm i „ludzką” stronę samego powstania. Muzyka nie stara się niczego udowodnić, nie walczy o względy słuchacza, a przede wszystkim – i to w jakim stylu! – podkreśla słowa. Teksty bowiem są autorstwa uczestników tego straceńczego zrywu, Krystyny Krahelskiej, Anny Świrczyńskiej, Elżbiety Szemplińskiej, Miry Grelichowskiej, Józefa Żywina i księdza Jana Twardowskiego. Najbardziej jednak przenika, niemal powodując katharsis, piosenka „Miłość” z tekstem pani Krahelskiej, prawdziwa i bez krzty patosu.

Słuchaj, słuchaj…
Czy w wietrze nie słyszysz, jak śpiewa
Mój głos, w którym miłość i tęsknota
Tak prosta i mocna jak wiosenne drzewa
Jak sprężone gałęzie młodych wierzb w opłotkach
Poprzez pola wiatr gęsty wiosną w serce chlusta
Oddech w piersi tamuje
I krwią tętni w skroniach
Aż do bólu, radosne serce niosąc w dłoniach
Chodzę z wiatrem z nieznanym
Imieniem na ustach…”

Powstała płyta nastrojowa, prosta, kameralna, po brzegi wypełniona emocjami. Daleko lepsza niż pomniki i gale ku czci. Piękna.

Aga Zaryan „Umiera piękno”

Kuba Knoll