Zawsze twierdziłam, że nadmiar dobra nie sprzyja trawieniu. Dwa wyczekiwane (i genialne!) koncerty pod rząd, w dodatku całkowicie różniące się klimatem, ograniczają czas pokonsumpcyjny do minimum. Nie ma szans na swobodne transowe zawieszenie i kilkudniową zależność od progresywnej mistyki Jeżozwierza Wilsona (pierwszorzędna relacja z koncertu autorstwa P. Kuncewicza) , bo wniknąć wypada w nowy muzyczny wątek, zwłaszcza jeśli określany jest mianem KULTowego. Zgadzałoby się to z filozofią zen, która sugeruje nierozpamiętywanie przeszłości na rzecz celebracji chwili obecnej. I tego się trzymajmy.
Kult to zjawisko, na które zawsze czekam z trudno poskramialną ekscytacją. Zespół Kazika jednoznacznie kojarzy mi się z Ojczyzną, zwichrowaną polskością, komunistycznym romantyzmem budów, z „Arahją” słyszaną z pokoju starszego brata, gdym jeszcze święciła beztroski żywot szczyla, a już podświadomie czuła więź z sekcją dętą. Dziewczynki nuciły na podwórku Fasolki, a ja śpiewałam „Baranka”, którym dziś fani Kultu raczą pokoncertowo kierowców nocnych busów. Nie da się ukryć, że mam do Kazelota ogromny sentyment i patriotyczną słabość, która prowadzi mnie od lat pielgrzymką październikową do wrót perfumowanego wiekowym drewnem WFF- u.
Tej jesieni Kult postawił na naturalność i tzw. spontan. Kazik, posiłkując się kartką, ujawnił postawę ofensywną wobec wyśmianej na nowym albumie amnezji, kpił sobie, żartobliwie monologował, prowadził biuro rzeczy znalezionych, odbywał jurne marszruty po scenie zahaczające o żołnierską defiladę, nie cenzurował języka i, co najsympatyczniejsze, uskuteczniał operetkowe popisy wokalne. Mam wrażenie, że radość i energia, którymi emanował (powrót Banana?), pozwoliłyby mu zaśpiewać bez prądu, a okazja była. 😉
Tradycyjnie pod scenę zwabiły fanów energiczne dźwięki „Baranka”, a pożegnał wszystkich podziemny hymn krajowy, przywoływany tupotem ciężkiej podeszwy setek wiernych. Kult zagrał ostro, szybko i porywająco. Uraczył publikę kilkoma kawałkami z nowej płyty i te, niestety, wypadły najsłabiej. O ile KULTowi grajkowie spisali się bez zarzutu, o tyle Kazik najwyraźniej potrzebuje więcej czasu, by nadać świeżym utworom koncertowego charakteru. Nie zmienia to faktu, że przednio było usłyszeć satyryczne „Podejdź Tu Proszę”, patetyczną „Karingę” i poskakać przy opowiastce o synu Marii.
W setliście pojawiły się dość znaczące zmiany. Na ławkę rezerwowych odesłano „Czarne Słońca” i „Arahję”; niepodrabialną „Królową Życia” zastąpiła „Knajpa Morderców”, a zestaw bisowy nie zaczął się nutą „Po Co Wolność” i doprawiony został „Konsumentem”. Wyjątkowo energicznie brzmiał za to „Generał Ferreira”, a dusza na chwilę opuściła ciało, gdy Kult zaintonował „Śmierć Poety”. Nie zabrakło, oczywiście, stałych elementów. Rytmiczne klaśnięcia w trakcie „Brooklińskiej Rady Żydów” czy chóralne odśpiewanie „Domu Wschodzącego Słońca” świadczą o absolutnej wyjątkowości Kultu.
Już kiedyś pisałam i jeszcze raz powtórzę, że istnienie tego zespołu podchodzi pod kategorię: „zjawisko socjologiczne”, bo łączy pokolenia, corocznie jednocząc tłumy na pomarańczowej trasie, zawsze serwując oczekiwaną wysoką jakość. Dla jednych zakrawa to o monotonię, dla mnie i setki uświadomionych grzeszników Kult jest świętym rytuałem. Za tę powtarzalność, masowość euforii, kotły czubków butów zamiast głów pod sceną, solidarne skandowanie, że to „tu”, w tej Polsce mieszkam niech tradycyjnemu Kultowi będzie chwała. Amen.
KULT Wrocław Trasa Październikowa 2009
Magda Kotowska