Minęła kolejna, szósta edycja One Love Sound Fest. Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony, wręcz szczęśliwy, że mogłem uczestniczyć w tym wydarzeniu. Wybawiłem się za wszystkie czasy w rytmach muzyki, którą kocham, ponadto spotkałem się ze znajomymi i ogólnie miło spędziłem ten czas.
Zanim jednak zacznę zachwalać zespoły, które zaprezentowały całkiem przyzwoity poziom, polecą gromy na organizatorów, czyli Planetę Młodych. Przede wszystkim ceny piwa i wszelkich innych napojów w środku były skandalicznie wysokie (6 zł za małą buteleczkę wody to skandal!); 9 zł kosztował LECH w puszce, 8 zł lany (czyli wodny roztwór piwa). Na dodatek połowę stanowisk na korytarzu zajmowała firma propagująca palenie papierosów (z „freedom” w nazwie, szczyt hipokryzji). W czasie trwania festu nie można też było wyjść na zewnątrz, więc każdy, kto czuł potrzebę jedzenia czy picia był skazany na narzucone absurdalne ceny. Mimo wszystko w porównaniu do poprzednich lat jest coraz lepiej. Wreszcie występy trzymały się line-upu, koncerty zapowiadała kompetentna osoba (Silverdread z Love Sen-C Music), no i przede wszystkim wszyscy artyści wystąpili (pierwszy raz od 3 lat!)!
Poniżej opiszę jakie wrażenie zrobili na mnie poszczególni wykonawcy.
NDK – nie trawię tego zespołu, zresztą nigdy nie trawiłem i nie rozumiem szału, jaki wywołują oraz tłumów, które przyciągają pod scenę. Owszem, są bardzo energiczni. Nie można też powiedzieć, że nie umieją chłopaki śpiewać. Jednak moim skromnym zdaniem (a z pewnością nie jestem z nim odosobniony) ich teksty są bardzo słabe, po prostu o niczym. Nie wspomnę już, że od wielu lat w kółko śpiewają to samo. Dlatego też na las machających rąk popatrzyłem sobie przez chwilę z trybun. Taki tam hip-hopowy koncert w rytmach Jamajki…
Szybko odechciało mi się słuchać tej ekipy, toteż zawinąłem się na scenę soundsystemową, gdzie akurat grał Junior Stress. Prezentował z początku kilka starych, klasycznych numerów, potem zaś sam złapał za mikrofon i zaczął śpiewać.
Niezbyt podobało mi się na sound systemach. Było jakoś tak duszno, gorąco, tłoczno. Poszedłem rozejrzeć się za znajomymi, a w tym czasie na scenie montowało się już United Flavour. Bardzo polubiłem tę grupę od czasu gdy widziałem ich na Reggaelandzie w Płocku. Grają bardzo fajną, energiczną muzykę reggae z domieszkami akcentów latynoskich. Na dodatek Carmen, ich wokalistka, śpiewa często w swoim ojczystym języku hiszpańskim, co brzmi świetnie. Niestety, tym razem zespół nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia jak w lipcu na nadwiślańskiej plaży.
Po występie międzynarodowej grupy z Pragi przyszedł czas na kapelę z USA – Groundation. Jest to jeden z tych zespołów, których szczególnie wyczekiwałem i na które najbardziej liczyłem. Nie zawiodłem się! Amerykanie pokazali pełną klasę, zagrali bardzo rootsowo, z elementami dubu czy nawet jazzu; nie zabrakło instrumentalnych popisów solówkowych. Poza tym głos Harrisona Stafforda – wokalisty zespołu jest, moim zdaniem, sam w sobie fenomenalny.
Następnym artystą, który zaprezentował się na scenie, był Dellé – członek zespołu Seeed. Wykonawca zrobił na swoim koncercie prawdziwe show! Przede wszystkim rzucało się w oczy, że wszyscy muzycy łącznie z wokalistą ubrani zostali w tym samym stylu – eleganckim, ale nie sztywnym. Sekcja dęta, składająca się z puzonisty i puzonistki, nadawała wykonywanym utworom nie tylko świetne brzmienie, ale także wprowadzała elementy choreograficzne, które sprzyjały loversowo-dancehallowym klimatom kawałków tego artysty. Ogólnie oceniam ten koncert jako bardzo dobry.
Gdy Dellé zszedł ze sceny, przyszła pora na gwóźdź programu – legendarną grupę The Congos z Jamajki. Na nich czekałem najbardziej i od pierwszego dźwięku wiedziałem, że będzie to niesamowite przeżycie. Na początku zagrali intro – krótki mix riddimów zespołu. Pozwoliło to rozbujać publikę. Następnie wkroczyli czterej wokaliści grupy: Watty Burnett, Roydel Johnson, Cedric Myton oraz Kenroy Ffyffe. Tak! Czterech facetów po 60-ce śpiewających na głosy, poruszających się po scenie tak jakby wiek nie miał najmniejszego znaczenia. Zespół wykonał większość swoich hitów, a także kilka nowych, nieznanych mi piosenek. Biła od nich niesamowicie pozytywna energia. Nie zabrakło, oczywiście, najbardziej znanego kawałka Congosów: Fishermana, wykonanego na końcu koncertu.
Jako ostatni na dużej scenie występował Ras Luta. Postanowiłem obejrzeć chociaż fragment koncertu, bo przymierzam się do zrecenzowania jego nowej płyty. Ogólnie rzecz biorąc, występ nie najgorszy. Luta miał całkiem niezły kontakt z publiką. Zgromadził pod sceną dość pokaźną ilość fanów (zwłaszcza, że zaczął występ koło 3:00), chociaż śmieszne były jego teksty ( „Ej moi ludzie…”) mające przyciągnąć tłumy.
Na tym skończył się dla mnie tegoroczny One Love Sound Fest. Przed opuszczeniem Hali zajrzeliśmy jeszcze do sali soundsystemowej, gdzie grał Jah Free. Puszczał stare dobre rytmy, podśpiewując do tego. Niestety, musieliśmy już się zbierać, choć słyszałem, że długo nie pograł.
Podsumowując, One Love nie jest najlepiej zorganizowanym festiwalem (ba, jest jednym z gorzej zorganizowanych), jednak gwiazdy ściągnięte na niego w tym roku zrekompensowały z nawiązką niedogodności spowodowane niekompetencją organizatorów. Wygląda na to, że za rok też się na nim pojawię.
One Love Sound Fest 2009, Wrocław
Zbyszek „Zbychowiec” Ostrowski