To wielkie niedopatrzenie z mojej strony, że ja – ongiś miłośnik formacji Creed, przegapiłem ich nowy album i to po reaktywacji! A takie powroty potrafią być naprawdę miłe.
Zawsze podobało mi się autentyczne przejęcie wyśpiewywanymi przez Scotta Stappa treściami, lubiłem brudne, rockowe granie, ba! nawet nachalną pompatyczność niemal każdej piosenki, która stanowiła swoistą stylistykę grupy.
A co dostajemy na Full Cirle? Wciąż świetny, mocny głos Stappa i jego amerykański, niedbały, kluskowaty akcent (zwłaszcza słychać to w Suddenly, które brzmi dziwnie brytyjsko). Dużo nastrojowych rockowych ballad, ale i na szczęście także porządnego, mocnego grania, które czasem przywodzi na myśl dokonania chociażby Comy.
Muzycy mają teraz pod czterdziestkę, ale choć wcale nie tak dużo czasu minęło od rozpadu w 2004 roku, wyglądają na bardziej doświadczonych, jakby bardziej melancholijnych (zwłaszcza widać to na nagraniach akustycznych dla Iheartradio), ale i mocniej stąpający po ziemi. Takich rockmanów z rodzinami i obowiązkami. Stapp śpiewa zresztą: Nie jestem tym samym człowiekiem, którym byłem. / Zmieniłem się. Bo i faktycznie, mają za sobą już solowe projekty, kłótnie, rozpad, a teraz powracają z kolejną dobrą płytą, która nie powiela poprzednich, ale i nawiązuje do stylu Creed. Najbliżej jej jednak do mrocznego klimatu pierwszej My Own Prison, może więc faktycznie Creed zatacza właśnie pełne koło.
Creed „Full Circle”
Kuba Knoll