Archiwa tagu: zimna fala

Dream Affair – „From Now On”

Dream Affair

Bardzo przyjemny i dobry zespół odkryłem jakiś czas temu, o ile w ogóle można używać słów w stylu „przyjemny” w kontekście zimnej fali. O ile ich pierwsza płyta – „Endless Days” – zbyt wiele nowego nie wnosi i generalnie jest raczej nudna, o tyle nowa EPka „From Now On” to zmiany na lepsze i dobry kierunek działań. Zwiastują to już pierwsze nieśmiałe dźwięki, które zaraz nabierają mocy i wyraźnej, mrocznej i przytłaczającej melodii. Typowy „głuchy” głos wokalisty świetnie z muzyką współgra, chociaż specjalnie oryginalny nie jest, a automat perkusyjny z minimalistyczną gitarą (szczególnie mocną w „Over And Over”) prowadzą po kolejnych mrocznych krainach.

Dobrze wypada też Abby Echiverri jako wokalistka, szkoda, że jest jej tu tak mało (głównie śpiewa Hayden Payne). Niemniej to właśnie dzięki jej matowemu głosowi w duecie z Haydenem najlepszym utworem EPki jest „The Porter”, który wyraźnie odstaje (na plus) od reszty, bliżej mu nawet do elektroniki niż zimnej fali.

Zapowiada się bardzo dobrze, mam nadzieję, że sama płyta nie zawiedzie jak kiedyś How To Destroy Angels.

Możecie ich poznać i polubić tu: Dream Affair | Facebook

Charyzmatyczny trup

„Nie chcę Cię częstować śmiercią, życie piękniejsze jest niż śmierć”. Tak swego czasu śpiewał Grabaż z Pidżamy Porno. Do nas wciąż jednak zdaje się bardziej przemawiać „Żyj szybko, umieraj młodo, pozostaw po sobie atrakcyjne zwłoki” oraz historie o takich „młodych trupach”. Takich jak Ian Curtis, wokalista Joy Division.

Trudno jest pisać recenzję filmu „Control”. Z jednej strony jest on dość przewidywalny, kilka scen to wręcz kalki sprawdzonych w tysiącach produkcji patentów. Ale z drugiej to aktorstwo! Samanthę Morton, która zagrała tu żonę Curtisa, wielbię już od dawna za autentyzm i emocjonalność, natomiast debiutant Sam Riley zaskakuje prfesjonalizmem, doskonale prezentuje charyzmę bohatera, a w scenach z koncertów zachowuje się zupełnie jak Ian!

I tu jest kolejny kłopot, bo oto najistotniejszym elementem filmu jest właśnie Curtis-Riley. Ale cóż z niego za wzór: kiepski ojciec i mąż, zdradzający swoją żonę. Człowiek, który w młodości popełnił błędy i pokutował je do końca swego życia (czyli właściwie dośc niedługo). Który popełnił samobójstwo w wieku 24 lat u szczytu swojej kariery. Ale też normalny chłopak, przykładny pracownik urzędu pracy, który niewiarygodnie dużo dawał z siebie podczas elektryzujących koncertów, który marzył o lepszym i szczęśliwym życiu, próbujący pogodzić życie osobiste z wyjazdami w trasy, zmagający się z postępującą epilepsją. Wszystkie te sprzeczności składają się na postać fascynującą, bo i tajemniczą. Już same jego zdjęcia wywołują emocje.

Najważniejsza w filmie Antona Corbijna, fotografa i reżysera wideoklipów, jest forma. Surowy czarnobiały film i duże ziarno doskonale współgrają z psychodeliczną muzyką „zimnej fali” i tekstami Curtisa. To świetne zbliżenie filmu do teledysków rekompensuje pewne braki w scenariuszu. I sprawia, że Control pamiętamy jeszcze długo po seansie, a w naszych odtwarzaczach wciąż tkwi, odkryta na nowo lub po prostu odkryta, płyta Joy Division.

„Control”, reż. Anton Corbijn

Kuba Knoll