Może i jest to broń masowego rażenia, ale jej działanie nie natychmiastowe, przynajmniej w porównaniu do skutków huraganu zmysłów, jaki szalał po świecie w epoce „Blue Lines” czy „Mezzanine”. Obecny album Massive Attack przypomina raczej zabawę w podchody, nieskończoną grę wstępną – naprawdę długo czekać trzeba na pożądane ukąszenie opętanego węża. Niby jest mrocznie, ale jakoś nie porywająco. Nie od razu.
Pyszną namiastkę miąższu Mezzanine dostajemy w „Paradise Circus”. To swoisty owoc zakazany – wraz z teledyskiem stanowi uzależniająco perwersyjny duecik, a sączący się wokal nadaje świeżości i energetyzuje. Bardzo przyjemnym, mrocznym doznaniem jest też druga perełka, za którą stoi demoniczny Albarn – „Saturday Come Slow” prawdziwie hipnotyzuje. Zrozpaczone pragnienie i drapiące muzyczne wstawki przenoszą w przestrzeń dusznego wieczoru skąpanego w emocjonalnej ulewie.
Zapowiedzi dobrze brzmiącego kawałka z Adebimpe oraz „Splitting The Atom” mieliśmy już na zeszłorocznej EPce. Wielka szkoda natomiast, że na longplayu nie znalazł się genialny remiks „Psyche” z Martiną – w oryginalnej wersji brzmi wręcz drażniąco, zwłaszcza w porównaniu do falującej, nieco mistycznej melodyjności remiksu.
Gdyby zapomnieć o dotychczasowych wyznacznikach Massive Attack: spotęgowanej zmysłowości, mrocznym napięciu i zdrowej ekscytacji, to album wypadłby bardzo przyzwoicie. Muzycznie jest niezwykle dopracowany, urozmaicony, ciekawy i profesjonalny. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że mamy tu do czynienia z wysychającym źródłem witalnego porywu duchowego na rzecz muzycznej formy – bardzo strawnej, ale znacznie mniej magnetyzującej. Jest mrocznie, ale brakuje w tej czerni ognistego karminu, który przyprawiłby tę ucztę emocjonalnym tabasco. Może to starość? Może dojrzałość? A może jednak tajna broń, która dopiero sparaliżuje? Jedno jest pewne: wytrwałe kuszenie daje efekty…
Massive Attack „Heligoland”
Magda Kotowska
Źródło: Independent.pl